14 grudnia 2017

Dziedziczna choroba polityczna



Komunizm pozostawił nam dziedziczną chorobę polityczną w postaci tezy, że to Partia rządzi państwem. Oczywiście stawiało to Partię ponad państwem. Niestety dzisiaj nasze partie polityczne przejęły ten komunistyczny pomysł. Jakakolwiek partia dąży przede wszystkim do zdobycia władzy, później zaś stara się urządzić państwo według własnej ideologii, aby móc się napawać rządzeniem.
Żadna partia polityczna nie myśli w kategoriach dobra wspólnego, gdyż w swej istocie i nazwie jest tylko jakąś cząstką wspólnoty narodowej lub demokratycznego społeczeństwa. A przecież dobro wspólne musi być celem współdziałania całej wspólnoty lub całego społeczeństwa. Partie polityczne wprowadzają więc podziały i konflikty, a państwa nadal kuleje.
Kiedyś w polityce byli mężowie stanu, a dzisiaj mamy jedynie partyjnych urzędników. Partyjni politycy myślą tylko o władzy i rządzenie (czyli trzymaniu władzy). Takie podejście całkowicie wypacza poznanie i wiedzę o rzeczywistości. Toteż politycy jedynie wymyślają sobie nawzajem, ale nie potrafią rozmawiać z ludźmi i nie widzą realnych spraw. Nie ma żadnej wizji wspólnotowej, są tylko utarczki słowne, które nic nie wnoszą i nie dają obywatelom.
Jeżeli nie stworzymy wizji wspólnotowej, to będziemy mieli ciągłą rebelię społeczną. Same opowieści o przywracaniu silnego państwa niczego nie załatwią. Konieczne jest poczucie współdziałania w ramach wspólnoty narodowej (lecz nie w ramach nacjonalizmu). Ludzie muszą wiedzieć, że działają na rzecz dobra wspólnego, bo dopiero to ich naprawdę umacnia.
Poczucia wspólnotowego nie tworzą żadne instytucje rządowe lub pozarządowe. Tego nie załatwią rządowe apele. Trzeba po prostu zachęcić ludzi do działania i pozwolić im działać. Tutaj potrzebne jest rzeczywiste współdziałanie. Ludzie chętnie podejmują działalność, ale chcą być docenieni, a nie ścigani. Trzeba uczciwie oceniać podejmowane działania. Ani prawo (ustawy i przepisy prawne), ani podatki nie mogą przeszkadzać w działaniach obywateli.

3 grudnia 2017

Prawo, sprawiedliwość czy dobro wspólne

Źle się dzieje na świecie. I nie ma na to rady. Ja nie widzę możliwości poznania.
Dawniej moraliści trąbili o potrzebie służenia dobru wspólnemu (bonum communis), ale nikt nie powiedział, że dobro wspólne powinno i może być realizowane we wspólnocie osobowej. Nie zdołano rozpoznać, na czym miałaby polegać wspólnota osobowa. 
Wreszcie po wielu niepowodzeniach podjęto próbę zastąpienia dobra wspólnego przez obowiązek służenia prawu. Taką propozycję przedstawił Kant. A gdy obalono monarchię upadła koncepcja oświeconego władcy jako gwaranta prawa. Dlatego trzeba było stworzyć i powołać odpowiednie instytucje, które miały stać na straży prawa. Stworzono koncepcję republiki z odpowiednim systemem instytucji państwowych.
Dzisiaj głosi się hasło państwa prawa, czyli państwa funkcjonującego na zasadzie instytucji demokratycznych, które mają kierować się prawem (ale nie wiadomo tak naprawdę jakie to ma być prawo). Na koniec okazuje się, że nawet demokratyczne państwo przestaje być gwarantem prawa, ponieważ wykorzystuje prawo przede wszystkim we własnym interesie. Państwo służy obronie państwa a nie obronie obywateli. 
Poprzednio wierzono w sprawiedliwość panującego monarchy, co się nie sprawdziło. Dzisiaj z kolei mamy do czynienia z wiarą w sprawiedliwość instytucji państwowych, co też się nie sprawdza. W międzyczasie mieliśmy także odwoływanie się do woli ludu i pojęcia sprawiedliwości społecznej. Ale tymi poglądami sterowali po prostu ludzie rządzący (u nas komuniści).
W związku z tymi historycznymi wydarzeniami i doświadczeniami można postawić tezę, że prawo funkcjonujące w społeczeństwie powinno być oparte na prawie moralnym. Na przykład Rzymianie wywodzili swoje prawo z pojęcia sprawiedliwości jako zasady postępowania moralnego i politycznego. Natomiast dzisiaj powiemy, że prawo moralne powinno przestrzegać osobowej godności człowieka i polegać na poszanowaniu tej godności.
Jednak takiej propozycji nie są w stanie zrealizować żadne instytucje państwowe czy publiczne, gdyż stawiają sobie jedynie cele utylitarne (przede wszystkim interes państwa). Cóż więc możemy zrobić? Wydaje się, że kwestia wychowania nie wchodzi w rachubę, ponieważ jest to proces zbyt długotrwały. Zresztą dzisiejsze państwa demokratyczne zrezygnowały w edukacji z popierania moralności na rzecz poprawności politycznej (czyli poprawnego myślenia). Czyżby zatem polityka zmierzała do kompletnej destrukcji? Wygląda na to, że zmierzamy do totalnego kryzysu, który może doprowadzić do totalnego chaosu!